Informujemy, że ze względów architektonicznych budynek biblioteki jest niedostępny dla osób niepełnosprawnych Deklaracja dostępności
440

Komorów w "Dziennikach"

Wyboru fragmentów ”Dzienników” dokonał Zbigniew Kowalewicz

Wstęp

Maria Dąbrowska po otrzymaniu dużego honorarium za wydanie „Pism Wybranych” zakupiła w 1956r. domek w Komorowie przy ul. Kraszewskiego 3, w którym mieszkała aż do śmierci w 1965r. Po swojej śmierci zapisała ten domek społeczeństwu i dziś mieści się w nim Gminna Biblioteka Publiczna.
Mimo stosunkowo krótkiego czasu zamieszkiwania w Komorowie poczyniła bardzo wnikliwe obserwacje z tego terenu i zawarła je w pisanych na bieżąco „Dziennikach”. Mamy w nich przekrój ówczesnego społeczeństwa komorowskiego jak i problemy na które napotykali właściciele małych domków w okresie PRL-u. Trzeba jednak wspomnieć, że nie wszystkie podane fakty odpowiadają rzeczywistości, gdyż czasami opierały się na tzw. „wieści gminnej”. Przykładem tego może być pochodzenie domków wzdłuż Szosy Komorowskiej, które pisarka przedstawia jako „letniaki pożydowskie”, a które w rzeczywistości nic wspólnego z żydami nie miały /opisuję to szczegółowo w mojej Historii Komorowa/. Również nigdy w Komorowie nie było fermy drobiu a opisane krzyki ptactwa pochodziły od hodowanych przez p.Kudzinowskich kilku pawi, itp. nieścisłości.
Fragmenty „Dzienników” pochodzą z wydania książkowego „Czytelnika” z 1988r. Kursywą zaznaczone są objaśnienia użyte w „Dziennikach”.

Zbigniew Kowalewicz

1956 / 1957 / 1958 / 1959 / 1960 / 1961 / 1962 / 1963 / 1964 / 1965

1956 rok

17.X.1956 (środa)

Pojechałyśmy z Anną i p.Hanią wedle umowy do owego biura pośredniczącego w handlu nieruchomościami, ogłaszającego w Życiu Warszawy willę w Komorowie, która wydała się nam warta obejrzenia. Obskurne biuro, właściciel p.Nawrocki, w ogóle cała rzecz przypomina Tyrmanda „Spółdzielnię Woreczek”. Mam obrzydzenie do siebie samej, że wdaję się w te rzeczy, do czego zmusza mnie obecna modła płacenie honorariów od razu całą globalną sumą. W normalnych czasach byłoby to spokojnie u wydawcy i przez lata miałabym z czego żyć z komfortem. Wobec grożącej inflacji, o której publicznie się mówi, skazana jestem albo na stratę tych pieniędzy /jak straciłam niemal wszystko w 1950r./ albo na kupno czegoś, co nie traci na wartości.

16.XI.1956 (piątek)

Rano Anna jedzie do Komorowa, by zobaczyć ową jakąś „willę” do kupienia. Dalszy ciąg zmiany stylu życia, ulegam lękowi, żeby nie uchodzić wobec mego najbliższego otoczenia za fajtłapę i niedołęgę.
Anna po powrocie opowiadała o owej „willi”. Jest rzeczywiście zakrojona na luksusowe wyposażenie, ale w surowym stanie, dalekim od wykończenia, tylko hall i jeden pokój z grubsza są otynkowane. Annie właściwie spodobał się tylko sam Komorów i piwnice tego domu, ale mówi nie bez lekkiej pogardy na mnie patrząc, że ona kupiłaby to natychmiast z zamkniętymi oczyma. Więc tak będę musiała pewno zrobić, a czy doczekam wykończenia owej willi, to się jeszcze pokaże.

20.XI.1956 (piątek)

W niedzielę pojechałam z ową p.Jaźwińską do Komorowa. Oglądałam tę willę „superkomfortową”. Jest tak dalece niewykończona, że wydaje mi się bardzo droga, ale to, że sama ją mam wykańczać, raczej mi nie odpowiada. Nie lubiłabym mieć domu po kimś [oba mieszkania i na Polnej, i na Niepodległości, miały mnie jako pierwszego lokatora, dom na Polnej był właśnie świeżo wybudowany w 1917r., a dom na Niepodległości świeżo po zniszczeniu wojennym zremontowany i przerobiony z biur na mieszkania]
Jestem już znudzona i zmęczona tymi sprawami i gotowa jestem ową willę jak najprędzej kupić, żeby się pozbyć myślenia na ten temat. Może kiedyś polubię ten domek i ten ogródek, na razie budzi we mnie wstręt jak i cała ta transakcja.

 
22.XI.1956 (czwartek)

Koszmarny dzień kupowania owego Komorowa. Robię to już z zamkniętymi oczyma, byle prędzej, byle nie uchodzić w oczach otoczenia za niedołęgę, byle mieć to już za sobą. Zamieniam honorarium za „Pisma Wybrane” na dom z ogródkiem, bo wykończenie tego domu i uporządkowanie zaperzonego ogródka zabierze tyle, co kupno. Anna będzie miała z tym dużo kłopotu, bo podjęła się przeprowadzić prowizoryczne dokończenie budowy w czasie gdy będę w Nieborowie.

1957 rok

5.I.1957 (sobota)

O piątej przyszedł ów przedsiębiorca Klimaszewski /z zawodu hydraulik/, któremu powierzyłyśmy wykończenie domu w Komorowie. Zrobił na mnie dobre wrażenie z głupich powodów. Podoba mi się rodzaj jego wyglądu i to, że małomówny. Wziął sześć tysięcy zaliczki.

11.I.1957 (piątek)

Po południu przyszedł Klimaszewski. Przyniósł rachunki za wszystko, co kupił do zamontowania centralnego ogrzewania, podłóg, schodów etc – więc nowe 10 tyś. zaliczki. Wszystko to będzie kosztowało mniej więcej cztery razy tyle, co przewidywał [gdy zależało mu na zachęceniu do kupna] Jaźwiński /A.L.Jaźwiński – kaletnik. Dom przy Kraszewskiego 3 w Komorowie budował dla własnych potrzeb, tzn na mieszkanie i warsztat. Sprzedał go w stanie niewykończonym ze względu na pogorszenie stanu zdrowia/.

8.V.1957 (środa)

W niedzielę pojechaliśmy naszym autem do Komorowa. Gdy ogród pozieleniał, okazało się, że nie ma ani jednego interesującego krzewu. Jabłonki nie mają ani jednego kwiatka, więc jeszcze w tym roku nie rozpozna się, jakie to gatunki, co wyciąć, a co zostawić. Bo Jaźwiński snadź mieszczuch, drzewa owocowe zasadził nieprawdopodobnie gęsto, człowiek bez wyobraźni. Ale powtarzamy sobie słowa Marka Aureliusza, że jedyną godziwą własnością jest willa, gdyż dochodu nie przynosi, a wciąż trzeba do niej dokładać.

29.V.1957 (środa)

Anna z p.Hanią w Komorowie. Anna wróciła z dobrą wiadomością, że Jaźwińscy wynieśli wreszcie z domu wszystkie swoje graty, które na razie zamknęli w garażu.

 

30.V.1957 (czwartek)

Rano Anna z p.Hanią poszły do „Ładu” kupować meble do Komorowa. Anna jest rzeczywiście dobrodziejem, że jej się chce dla mnie tym zajmować.

Komorów 11.VI.1957 (wtorek)

Jestem od soboty w Komorowie. Żadnego poczucia, że to jest mój własny dom z ogrodem. Dziwne miejsce pobytu straszliwym kosztem moich pieniędzy i Anny nerwów urządzone. Czuję się tu szczęśliwa, po prostu, dlatego, że jestem sama, czego w tej chwili najbardziej potrzebuję. Myślę, że zamieszkam tu na stałe i do Warszawy będę tylko bardzo rzadko dojeżdżać. Może w ten sposób odzyskam jeszcze siebie samą, mój własny styl życia, dom, który będę sama prowadziła. Zajmowanie się domem to była zawsze połowa szczęścia dla mnie. Zdaje się, że będę dozgonnie wdzięczna Annie za decyzję kupienia tego domu.

27.VI.1957 (czwartek)

Parę pierwszych wrażeń szczęśliwości i jestem znów w stanie bardzo bezradnym. Całe dnie w domu wciąż robotnicy, tak, że o żadnej pracy nie ma mowy. Pieniądze płyną jak Missisipi ze wszystkimi dopływami, jestem pierwszy raz w życiu w wielkiej nierównowadze finansowej.

23.VII.1957 (wtorek)

Przestałam pisać, przestałam notować – urządzałam dom w Komorowie. Nowe doświadczenie pasjonujące, choć raczej niewesołe. Opłaci się, o ile odzyskam tu zdrowie i siły wykonawcze do pisania. Bo tematów i myślenia to nie brak.

8.VIII.1957 (czwartek)

Dużo pracuję w ogrodzie, to są jedyne chwile zapomnienia o moim błędnym kole.

9.VIII.1957 (piątek)

Rano ku mojej radości przyjechała Anna. Po południu spacer z nią i z Tulcie nad rzekę, która się okazała uwiecznioną przez Iwaszkiewicza Utratą.

11.VIII.1957 (niedziela)

Noc była czarodziejska, pełna księżyca. I cały dzień pogodny, – jaka to rzadkość tego lata! Ale źle sypiam i jak kiedyś Stachno – z lękiem zawsze myśleć o nocy. Rano z Tulą i p.Hanią do Kościoła. Kościołek maleńki, ledwo wewnątrz na biało wykończony, a na zewnątrz dotąd nieotynkowany, maleńki, ale już przy mszy na dziewiątą był pełniutki. Więcej kobiet jak mężczyzn, a wśród mężczyzn więcej młodych jak starych. Między starymi – typy elegantów początku tego wieku – stara panama w ręku, laseczka, nóżka trochę drobiąca, niepewna, spodnie beżowe. Cały kościół śpiewał pieśni, pierwszy raz usłyszałam chórem śpiewaną ową sławną pieśń: „My chcemy Boga”. Muszę od p.Hani wziąć jej słowa. Myślałam nie bez wzdychania, że chcąc poznać naprawdę, jakie serce bije w tym narodzie i jakie myśli kołaczą się w tych „czerepach rubasznych”, trzeba wejść w to życie obrzędowe i katolickie. Ale pożal się Boże, jaki to nędzny i marny jest ten polski katolicyzm, niepotrafiący zaradzić żadnemu złu trawiącemu Polskę, powierzchowny, fanatyczny, tępy.
Proboszcz /ks. Józef Jakubczyk (1898-1972), proboszcz parafii w Pęcicach, do której należał Komorów, a następnie – po zbudowaniu kościoła w Komorowie, do czego się przyczynił – pierwszy proboszcz w Komorowie w l. 1957-65/. Starszawy, otyły katabas. P.Hania powiada, że tutejsze towarzystwo nie lubi go za tchórzostwo. Jakoby do Października, gdy tutejsze osierocone rodziny zamawiały msze za poległych w czasie okupacji i w powstaniu AK-owców, odprawiał je, nawet nie wspomniawszy, na jaką są intencję. Ale kto może wiedzieć, czy to prawda?
W kościele spotkałyśmy panią Hołyńską /Irena i Józef Hołyńscy. Po rewolucji 1917 utracili majątek ziemski na Podolu. W okresie międzywojennym mieszkali w Brześciu. J.Hołyński był adwokatem. Po II wojnie światowej trafili do Komorowa, nabyli działkę i założyli hodowlę psów rasowych. Poza stosunkami sąsiedzkimi Dąbrowską połączył z nimi pies Dyluś, który stamtąd pochodził (por. nowelę Szczęśliwa istota). Obydwoje nie żyją; po śmierci J.Hołyńskiego w końcu lat 60-tych hodowla wygasła./, Wzięła Tulę i zaprowadziła do nowej znajomej, Magdy Komorowskiej. Tulcia wróciła od niej po prostu nieprzytomna ze szczęścia. I już taka rozkochana w nowej przyjaciółce, że chce za jej przykładem zapuścić „koński ogon”......
Do południa z Anną na spacer nieznaną mi dotąd stroną przez 1 Maja ku „dworskiej” alei lipowej. Potem przez lasek sosnowy na drogę wysadzaną bardzo starymi olbrzymimi akacjami o dramatycznie powykręcanych konarach i dalej ku dworcowi kolejki – brzozami. Brzozami dwu stron tej drogi – dwa Komorowy. Z lewej – idąc od folwarku – w dzikim cieniu stare domy w typie dawnych żydowskich „letników”. I w samej rzeczy przypuszczam, że to są domy pożydowskie. Pani Hołyńska mówiła, że wielu ludzi w Komorowie „zbogaciło się” na majątkach pomordowanych Żydów. Ta ohyda jednak istniała i wielu miejscowościach, Polacy się tą grabieżą zhańbili. Po drugiej stronie drogi stoi cała kolonia nowych domków, to spółdzielnia mieszkaniowa o nazwie, jak mi mówiono, „Domeczek” /Spółdzielnia Mieszkaniowo-Budowlana „Domeczek” w Komorowie, powstała w początku lat pięćdziesiątych, budowała domki na dwóch terenach, zasiedlone w 1956./. Domki nie są ładne, za ciasno stłoczone, ale każdy ma jakiś drobny akcent architektoniczny wyróżniający go od innych. Kiedy zostaną wykończone i podrosną ogródki – staną się miłe. W jednym ze starych domów pożydowskich jest jakaś ferma hodowlana. Prócz indyków, perliczek, kaczek i kur widać tam pawie, które zresztą słyszę, jak krzyczą wieczorami przed zmierzchem.

12.VIII.1957 (poniedziałek)

Odwiedziłam z Tulcią najbliższe sąsiadki: Tolę Pęską (Wiśniowską, była ze mną na pensji Hewelkowej klasę niżej) /wdowa po lekarzu/ i panią Zdziechowską /Cecylia Zdziechowska 1886-1971, wdowa po Tadeuszu Zdziechowskim, dyrektorze oddziału Banku Rolnego w Warszawie, (zm. 1952), który należał w l. 1934-35 do inicjatorów wykupu majątku Komorów, założenia osiedla podmiejskiego w Komorowie i połączenia go z Warszawą kolejką elektryczną./.
Cały majątek Komorów był kiedyś zakupiony przez Bank Rolny i w znacznej części rozparcelowany na osiedle podmiejskie, głównie między pracowników Banku Rolnego, w którym zahaczyli się przeważnie uchodźcy spod rewolucji bolszewickiej, dawni ziemianie z kresów, co przywieźli z sobą trochę gotówki. Stąd większość starych domów jest na małą skalę imitacji dworów otoczonych bardzo dużymi ogrodami. Teraz tamci starzy ludzie powymierali (dużo tu wdów), kwaterunek zagęścił liczne pokoje, młode pokolenie dawnych właścicieli pracuje przeważnie w Warszawie, ogrody są z braku pieniędzy zapuszczone. Ku mojemu zmartwieniu dowiedziałam się też, że grunt całego prawie osiedla jest bagnisty, wszędzie blisko woda zaskórna, terenu przed zasiedleniem nie „uzbrojono”, nie przeprowadzono też elementarnych melioracji wodnych. Rolę drenów odegrały częściowo studnie, gdy stopniowo teren się zagospodarowywał. Działka Zdziechowskich jest zdrenowana, co też wpływa na osuszenie dookolnych gruntów.

13.VIII.1957 (wtorek)

Rano duża robota w ogrodzie, tak, że do dziewiątej pracujemy wszystkie cztery. Potem piszę. O wpół do pierwszej składam wizytę najbliższej sąsiadce, (z której parku moja działka była przez Jaźwińskiego odkupiona), pani Tenczynowej, wdowie po radcy prawnym Banku Rolnego. Też potwierdza, że wilgoć w moich piwnicach idzie z wody zaskórnej. Tak, że ta kosztowna izolacja domu od poziomu do dna fundamentów była kosztem daremnym, bo woda idzie nie z boków, ale spod spodu. Nie wiem, co na to poradzić. Mogę stracić tu zdrowie do reszty.
Nie pamiętam, czy zanotowałam, że od pp.Hołyńskich kupiłyśmy szczeniaka, foksteriera. Nazwałyśmy go Dyl od Dyla Sowizdrzała.

Komorów, 13.X.1957 (niedziela)

Październik wyjaskrawił się bardzo paradnie za wszystkie pory roku. W piątek i sobotę ogrodnik Fiut zaczął jesienne roboty w ogródku, posadziłam w nim kilka sumaków, ofiarowanych przez kierownika szkoły /Henryk Kotoński (1903-1985), nauczyciel. W 1920-21 walczył jako uczeń-ochotnik w WP. Ukończył Wyższy Kurs Nauczycielski i pracował w szkolnictwie. Przed wojną członek SL, podczas okupacji w BCh i ROCH-u (konspiracyjne SL), po wojnie w ZSL. W 1937 z konkursu otrzymał stanowisko kierownika szkoły w Komorowie, którą prowadził do 1972. I jako kierownik szkoły, i jako sąsiad okazywał Dąbrowskiej wiele pomocy. Przewodził społecznemu komitetowi budowy nowej szkoły (oddanej do użytku, w 1970),która przybrała Dąbrowską za patronkę; założył Koło Przyjaciół Biblioteki jej imienia. Napisał wspomnienie o Dąbrowskiej („Tygodnik Kulturalny”, 1966, nr21/ z zdziczałego ogrodu koło ich willi i z „lasu sumakowego” koło szkoły. Rośnie ich tam, co niemiara, samosiewek, niektóre są już cudnie koralowe. U nas w Russowie to się nazywało „drzewa octowe”. Są to drzewa śliczne, lekkie, o przejrzystym cieniu nieszkodzącym ogrodowi, wyglądają jak drzewa podzwrotnikowe, ale nie mają sztywności palm, całe miękkie i aksamitne. Chcę nimi zastąpić cztery okaleczałe, (bo krótko cięte lipy), które zamierzam usunąć. I tak zostaną jeszcze cztery lipy rosnące normalnie.

29.X.1957 (wtorek)

Wciąż trwa cudna jesienna pogoda i nawet susza. Całe rano siedzę nad artykułem o Konradzie. O drugiej przyjechała p.Hania. a o trzeciej poszłyśmy z nią na spacer do ogrodnika Fiuta, teraz Filkowskiego (uroczyście oznajmił o zmianie nazwiska). Podoba mi się u niego. Widać, że to jest postać gospodarna i taka, co chce do czegoś dojść. Estetyki u niego nie ma, ale widać, że chce wykorzystać każdą piędź ziemi. Szczepi mnóstwo róż, ma dobrze gnojone i obficie rodzące drzewka owocowe.

Warszawa 11.XII.1957 (środa)

Wmawiałam sobie, że to nic, że to minie, ale to nie mijało, około dwunastej zbudziłam p.Hanię śpiącą w pokoju obok. Chciałam, żeby przy mnie posiedziała, bo tak się czegoś bałam. Ale p.Hania przestraszyła się jeszcze bardzie ode mnie, energicznie ubrała się i poszła w noc na stację zatelefonować od dyżurnego kolejki.
Lekarz z Pruszkowa siedział u mnie prawie półtora godziny. O wpół do dziewiątej przyjechała po mnie karetka z lekarką a potem odwieźli mnie do domu. Pytali, czy do Lecznicy, ale wolałam do domu. Biedna p.Hania jechała z nami w szoferce i wyszła naprzód uprzedzić Annę.

21.XII.1957 (środa)

Z Dylusiem /Dyluś, foksterier gładkowłosy, pochodził z hodowli J. i I. Hołyńskich w Komorowie, ale nie posiadał dokumentów rodowodowych. Prototyp bohatera noweli Szczęśliwa istota, pierwodruk „Twórczość”, 1959, z.10, przedruk w: Opowiadania, 1967. Po śmierci Dąbrowskiej opiekowała się nim M.Andruszkiewicz; żył jeszcze 5-7 lat./ była cała historia. Po czwartkowej wizycie w Pruszkowie do Lecznicy Zwierząt (zastrzyk) orzeczono tam, że to może nie nużyca, tylko bardzo zaraźliwa i trudna do uleczenia grzybica. Wobec tego p.Hania dziś rano pojechała do Komorowa i stamtąd zawiozła go wprost do Kliniki na Grochowie. Nie chciano słuchać o przyjęciu Dyla, wymyślono, że z taką błahą chorobą się przychodzi, gdy oni mają poważne wypadki etc. Ale p.Hania niełatwo daje się odstraszyć, więc ubłagała, że w ambulatorium zeskrobali z liszaja pod okiem i pod mordką trochę chorej tkanki i zrobili na poczekaniu analizę. Orzekli – nie grzybica, tylko nużyca. Dali z miejsca lekarstwo, w którym wyczuwa się karbol i jodynę – i mnóstwo recept, zastrzyki arszeniku, witaminę A i witaminę K. Koniec końców około pierwszej p.Hania całkiem zmaltretowana pojawiła się we drzwiach z Dylem, a raczej on pojawił się nade wszystko, wparł się ledwo drzwi uchylono całym sobą prężąc się na smyczy z przednimi nogami sztywno wyciągniętymi w powietrzu, dawno nie widziałam takiej siły wyrazu tęsknoty i jednocześnie spełnienia.

31.XII.1957 (wtorek)

Rano Tulcia przyleciała, że na dzikiej działce zalesionej przy zbiegu Kraszewskiego i Krasińskiego widziała kosa. W pół godziny potem poszłam sprawdzić i wzięłam nawet lornetkę. W samej rzeczy na tej działce są kos i kosica. To dzień wielkiego odkrycia!
Wieczorem ciekawy spacer wśród cichej, sypkiej śnieżycy, w której dwie zewnętrzne lampy naszego domu świecą się jak monstrancje. Czyżby, więc zima na zakończenie roku?

1958 rok

Komorów 3.I.1958 (piątek)

Przed południem z Anną „na Komorów” i wstąpiłyśmy do pani Pęskiej. Anna zachwyciła się jej pięknością. Przy sposobności dowiedziałyśmy się interesujących rzeczy o córce Toli, dr Pęskiej-Laskowskiej. Jest tak jak ojciec laryngologiem, ale ma rzadką specjalność – chirurgię plastyczną, operuje zajęcze wargi, złamane i krzywe nosy itp. – przywraca urodę nieszczęśliwym i szpetnym /Mirosława Pęska-Laskowska (ur. 1914), lekarz laryngolog i chirurg plastyczny. Studiowała na wydziale lekarskim UW i w Instytucie Chirurgii Plastycznej u prof. Buriana w Pradze i prof. Karfika w Brnie. Od 1947 pracowała w klinice laryngologicznej Szpitala Dzieciątka Jezus. Zajmowała się chirurgią plastyczną, szczególnie usuwaniem wad wrodzonych u dzieci, założyła pierwsze w Polsce ambulatorium chirurgii estetycznej przy lekarskiej spółdzielni pracy w Warszawie; ogłosiła wiele prac z tej dziedziny/. Jej mąż (bezrobotny od wojny eks-dyplomata) /Mieczysław Laskowski (1908-1983), ukończył prawo i ekonomię w Grenoble, filozofię w Berlinie. W l. 1934-39 pracował w służbie dyplomatycznej jako radca ekonomiczny na placówkach w Niemczech, Szwajcarii i na Litwie, w Kłajpedzie. Podczas okupacji służył w AK, brał udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie imał się różnych zajęć, m.in. pracował w Zarządzie Głównym Polskiego Towarzystwa Lekarskiego/ pokazywał album z zadziwiającymi fotografiami jej wyników. To są niezwykłe rzeczy, w kraju dopuszczającym prywatne leczenie (choćby i specjalistycznym) byłaby bogata, boć i bogaci potrzebują takich zabiegów – tu dom tonie w biedzie, a ona haruje za nędzną pensję szpitalną.

20.I.1958 (poniedziałek)

Rano Dyl zaczął w hollu gwałtownie szczekać. Podeszłam do drzwi balkonowych – pani Hołyńska, na balkonie zawieszała między gałązkami derenia ogromny płat słoniny. Coś mi już o połciach słoniny, które skądciś dostali, opowiadała. Otworzyłam lufcik i zaprosiłam ich (bo i on był) do wnętrza, ale nie chcieli wejść. Spieszyli dokąś, a m.in. z drugim takim płatem słoniny do p.Pęskiej. Teraz mam przed oknem po prostu „zbiorowy punkt żywienia”. Ot i znalazła się para świętych Franciszków z Asyżu.

13.II.1958 (czwartek)

Po południu i wieczorem do siódmej, mimo pewnego znużenia, piszę brulion artykułu o „Leśniku” Kuncewiczowej. Po południu wychodziłam też na chwilę. Spotkałam p.Hołyńskiego. Prowadził czarną wielką pudlicę, trzymał ją na smyczy, a w rękach miał kaganiec. Zapytałam, dlaczego tyle psiego rynsztunku? Odpowiedział: „Bo jeździłem z nią do miasta, do Warszawy. Wyszła w Warszawie za mąż. Jeździłem – powtórzył – w celach matrymonialnych”. Roześmiałam się, on zaś na to: „A jakże. To się odbywa przy dwu świadkach, wciąga się do ksiąg z dokładnymi personaliami obojga, datą roku, dnia i godziny. Urząd stanu cywilnego!”. To heca!

14.III.1958 (piątek)

Wczoraj siadłam nagle, pierwszy raz w życiu, napisałam od ręki po francusku tekst „o sobie” do owego „Międzynarodowego Uniwersytetu Radiowego”. Wyszło lekko dowcipnie, zabawnie. Przepisuję to czekając na Klimaszewskiego. Anna nazwała ten tekst uroczym. Klimaszewski przyszedł po południu z dwiema propozycjami: albo w innym miejscu kopać studnię „kręgową” albo w tym samym miejscu robić studnię bitą na 25 m, tak by rurą metalową przebić „kurzawkę” i dostać się do warstwy piasku. Trzy razy droższa, ale daje gwarancję, że podziemne wody jej nie uszkodzą. Godzę się na to drugie, bo co mam robić?

7.IV.1958 (Poniedziałek Wielkanocny)

Wróciłyśmy z Tulą i p.Hanią do Komorowa (Anna została jeszcze). Musieliśmy wysiąść na żużlowej drodze, bo auto za lekkie i z niskim podwoziem – nie pokonałoby przepaści błota.
W domu okazało się, że piwnice zalane są wodą. Zalane – c’est pas le, mot – napełnione są wodą. Nowa zgryzota, mimo której zdołałam napisać list do Jerzego Stemp. I zaczęłam dalej przepisywać „Dziennik” – ale właściwa twórcza robota – „gdzież, ach gdzież!”

28.IV.1958 (poniedziałek)

Jestem w o wiele większej dekompozycji duchowej, niż ktokolwiek może to sobie wyobrazić. Męczy mnie uczucie wypuszczania wszystkich spraw życia z ręki. Wieczory są tu straszliwie samotne i odludne, zwłaszcza z tym niebem zawalonym chmurami, z tym deszczem i wiatrem nieprzyjaznym. Pewno nic innego nie jestem warta nad tę samotność pełną trosk, ale człowiek z trudem godzi się, że ma już tylko to, czego jest warty. Może innego życia też już bym znieść nie mogła, a jednak wciąż jeszcze tęsknię za jakimś innym życiem. Słowem, czuję się niewygodnie w istnieniu i nie wiem, czy to kwestia starości, czy po prostu nie umiem już sobie stworzyć warunków dobrych na samopoczucie.
W sobotę rano Dyl uciekł mi na spacerze do pp.Hołyńskich. Nie spostrzegłam się, że wiatr wieje od ich strony. Jak tylko poczuł psią (a raczej suczą) fermę, pomknął jak strzała. O drugiej przyprowadziła go Magda Komorowska, która chodziła tam po Żabę. Dyl nieszczęśliwie kocha się w Żabie, po prostu klęka przed nią ze skomleniem. Ale, niestety, jest jeszcze naiwny i niewprawny (zaczął 11 miesiąc życia). Nie zdołał jej zdobyć, a w tym czasie, kiedy „wychodziła za mąż” u Hołyńskich, był bardzo niespokojny, wył i płakał biegając przy siatce ogrodu. Raz zawył nawet w nocy wśród snu. We wtorek, gdy któryś z robotników studniowych otworzył furtkę, poleciał do Magdy. Tam jakby mu ktoś powiedział, że Żaba jest u Hołyńskich, pomknął do nich. Właśnie tego dnia „oddana została innemu”. Szukaliśmy Dyla po całym Komorowie, p.Hania, Jasia i ja. O 9 wieczorem przyprowadził go na smyczy p.Hołyński „okrutnie przepędzonego” i bardzo pokornego. Jakoś wzrusza ten nieszczęśliwy romans szczeniaka.

30.IV.1958 (środa)

Katastrofalna sytuacja powodziowa trwa w całej Polsce i u mnie to samo. Woda z piwnicy nie schodzi, studnia stoi niewykończona, ani robotnicy, ani Klimaszewski nie przychodzą. Coraz gorzej czuję się w tym przeklętym Komorowie. Jakże wielką miałam rację broniąc się całe życie przed posiadaniem czegokolwiek, choćby tylko „domku z ogrodem”, – choć jednocześnie marzyłam o tym. Lecz raczej trzeba było trwać całe życie w ambiwalencji niechcenia i pragnienia, niż mieć zrealizowane to, co przy końcu życia jest już za ciężkie na moje siły.

1.V.1958 (czwartek)

Pierwszy raz w tym roku nieskazitelnie piękny, błękitny, słoneczny, bardzo ciepły, prawie gorący dzień. Przed południem spacer z Anną do lasu, inną niż zazwyczaj drogą. Znajdujemy całe obrusy kwitnących białych zawilców. Cały spód lasu jest podesłany bielą. Właściwie pierwszy raz widzę zawilce kwitnące w lesie, a nie w ręku miejskich kwiaciarek. Zawsze, więc jeszcze nawet w najpowszedniejszym otoczeniu możliwe są rzeczy pierwszy raz oglądane. Pierwsze widzenie to źródło najradośniejszych uniesień. Czemuż ich nie doznaję? Zaledwie je pamiętam i konstatuję tylko z bladym wewnątrz rozweseleniem: dziś po raz pierwszy w życiu widziałam las podszyty bielą kwitnących zawilców.

6.V.1958 (wtorek)

Przyjechali ci chińscy pisarze z Anną samochodem. Było ich dwu niemówiących żadnym europejskim językiem i tłumacz umiejący zaledwie kilkanaście zdań w złym rosyjskim języku. Ale jakoś dogadaliśmy się, że jeden z gości jest poetą, drugi krytykiem. Pytali mnie, ile mam lat, Anna podpowiedziała: „Powiedz, że trzysta, u nich tylko wiek ma znaczenie”. Byli to jedyni goście zagraniczni, którzy poprosili o spacer na wieś, wypytawszy wprzódy, czy jest tu chłopska wieś. Poszliśmy, zatem na wieś, gdzie budzili sensację, nic sobie z tego nie robiąc, „zwiedzali” obejścia, zaczepiali dzieci. Częstowałam ich kawą. Zapytali, czy u nas zeszłego roku był szczególnie bogaty urodzaj kawy, bo tak wszędzie i o każdej porze częstowani są kawą. Zapomniałam, że to naród herbaciany, choć, zdaje się, herbatę inaczej niż my przyrządzają.

Komorów 9.VI.1958 (poniedziałek )

Poniedziałek wpół do piątej z Dylem na spacer do lasu. Wyhasał się, a ja weszłam od razu w ptaki. Takiego gwizdania kosów, poza ziemiami zachodnimi, jeszcze żem w Polsce nie słyszała. Chyba ich z dziesięć gwizdało, nade mną, za mną, przede mną i z obu stron. A jak echo słychać było i dalsze w innych partiach lasu. Szłam, więc w tym wielkim gwizdaniu prześwidrowała nim jak sito. Jeden kos na szczycie dębu gwizdał aż dziesięć tonów. A pogwizdywały i wilgi, śpiewał drozd i kukułka kukała.

14.VI.1958 (sobota)

O 7 wieczorem na zebraniu Komorowskiego Komitetu Budowy Domu Gromadzkiego. Czysta fikcja. P.Mrozowski /Stanisław Mrozowski (1894-1962), ekonomista, były dyrektor handlowy PKO, biegły sądowy/ uprosił mnie na honorowego przewodniczącego tego Komitetu. Ale z toku zebrania sądząc – nie widzę, aby mieli jakieś realne wyobrażenie tego, co chcą zrobić. Nie wiedzą właściwie, jakie ma być przeznaczenie tego domu. Chcą zacząć od składek obywatelskich. Ale żeby pobudzić ofiarność publiczną, trzeba pobudzić wyobraźnię Polaków. Nikt nie da ani grosza na lokal Gminnej Rady Narodowej z salą na zebrania. Sama nazwa „sala na zebrania” usposabia tak, że ludzie wieją, gotowi raczej zapłacić, żeby takiej sali nie było.

28-31.VII.1958 (poniedziałek – czwartek)

Te dni minęły pod znakiem kanikuły, zupełnego farniente, jeśli nie liczyć pracy w ogrodzie, w którym codziennie jest wiele do zrobienia. To mi zawsze sprawia przyjemność. Nęka mnie tylko myśl, jak ja przy takim próżnowaniu, przy takim już braku sił i w moim wieku zdołam jeszcze zarobić na utrzymanie dwu domów i sześciu osób! Anna nawet zdrowa i w pełni sił bardzo mało jest w stanie zarobić, a jeśli co zarobi – wyda natychmiast na cokolwiek. A teraz restauracja jej sił i zdrowia będzie wymagała wielu miesięcy.

5.VIII.1958 (wtorek)

Teraz, kiedy ludzkość tak pyszni się triumfami (lub może tylko sukcesami – Norwidowskie rozróżnienie) swej nauki – uderzają mnie niezmierne objawy nieznajomości rzeczy znanych. Cóż wiemy o sobie, o ludziach, przedmiotach, którymi się posługujemy, albo np. o ptakach. Zdawałoby się, że na wsi wychowana wiem coś niecoś o ptakach. Tymczasem wszystko mi się pomieszało. Czy ten malutki ptaszeczek, którego widuję na gruszy przed oknem, to strzyżyk czy mysikrólik? Do kogo należy ten lub ów szczebiot? Co jest głosem zięby, co sikorki lub szczygła? Czy te ptaki, co tak gromadnie świszczą, piszczą, kląskają, pogwizdują na brzozach, to w końcu szpaki czy trznadle? I nic nie wiem o ptakach. /Z tych rozmyślań powstała impresja Nic o ptakach, pierwodruk „Życie Warszawy”, 1958, n-ry 307-8, przedruk w „Opowiadania, 1967./
Około dwunastej wychodzę na stację po Erazmów. Oboje są już bardzo starzy. To wspaniali ludzie, wyjątkowo niezależni od jakichkolwiek zewnętrznych okoliczności, ale w końcu też jakoś nic z tej niezależności – jakby nie opłacało się być aż tak niepodległym.

6.VIII.1958 (środa)

Po południu Henryk. Spacer w stronę dawnego dworu. „Pałac”, park zupełnie zdziczały, wielkie podwórze, resztki ładnej bramy podwórzowej, dawne czworaki, jakiś dach kryty gontem. Henryk mówi: „Jakby dawny utwór muzyczny”.


14.IX.1958 (niedziela)

W Komorowie odpust, przeniesiony z 8 września. Ponieważ na tę Matkę Boską Siewną były imieniny Mariana, poszłam na dziewiątą na mszę. Ksiądz miał kazanie o tym, że w przyszłą sobotę przyjedzie biskup i jak będzie ubrany. Potem egzaminował dzieci z sakramentów świętych, (z których drugim jest bierzmowanie, choć powinno być trzecim) i krzyczał na nie, bo nie umiały. I że przy bierzmowaniu mają sobie przybrać imię, ale nie od jakichś słowiańskich rycerzy, np. Zdzisław, tylko imię od świętych patronów, co są w niebie. I długo o imionach, że na chrzcie ludzie chcą, żeby nadawać imiona np. od kwiatów, np. „Pelargonia”. I tym podobne banialuki. Żeby też, któremu przyszło na myśl mówić jak ludzie mają żyć, jacy mają być dla drugich ludzi. Kościół przestaje być zupełnie szkołą moralności, szkołą życia.

 

Warszawa 2.X.1958 (czwartek)

Nie wiem już, gdzie jestem u siebie. Czy na Niepodległości, czy w Komorowie? Gdzie jestem bardziej sobą – gdzie smutna, gdzie szczęśliwa? Jak to się dzieje, że mimo tylu rozpaczy właściwie czuję się szczęśliwa?
To już koniec nadchodzi, a mnie ciągle się zdaje, że znowu żyć zaczynam, że jeszcze tyle przede mną

26.X.1958 (niedziela)

Tula ogromnie „reakcjonizuje” w tym komorowskim towarzystwie marzy już tylko o czasach przedwojennych, „kiedy były majątki ziemskie i każdy mógł mieć konia”. Oto przykład skutków złego, fatalnie załganego uczenia w szkole o sprawach społecznych i historii. Wszystko, co w głupi, zły sposób mówiła jej szkoła, spłynęło „jak z gęsi woda”. Ale to, co wpłynęło na to miejsce, nie jest lepsze.


21.XI.1958 (piątek)

Komorów – ta cicha, idealna dla mnie siedziba – jest piekłem dla większości tutejszych domów, na skutek złośliwego zagęszczenia domów budowanych na siedziby rodzinne. Okolice Warszawy, zabudowane w 20-leciu osiedlami, pomyślanymi w stylu europejskim – całe stały się piekłem na skutek dzikiego bądź przez kwaterunek zagęszczania willi ludźmi, co nic nie płacą, komorne ich wynosi 5 do 10 złotych, a żadnych świadczeń pokrywać nie chcą i w ogóle zachowują się bestialsko, pomiatając swymi gospodarzami. Są to wszystko ludzie nabożni, chodzący do kościoła.

 

9.XII.1958 (wtorek)

Komorowska Rada Gromadzka nie chce mnie meldować nawet okresowo, żąda wymeldowania z Warszawy, grozi kwaterunkiem, wrzeszczy (przewodniczący do p.Hani), że ja w ogóle nie mam prawa do przydziału opałowego. Słowem – klops, klops i klops.

1959 rok

10.II.1959 (wtorek w nocy)

Ta kompletna de’faillance, apatia, niezdolność do pracy, (choć wciąż coś robię) w dzień i to nienaturalne bezsenne ożywienie w nocy. To właśnie także jakiś aspekt starości. Wciąż to uczucie, że w każdej chwili człowiek się przewróci i koniec wszechświata. Lub dopiero początek mnie. Dzień przerywany. Inkasent z elektrowni, monter telefonów, uszkodzenie na linii. Praczka. Wreszcie gromada dzieci umalowanych, poprzebieranych. Niby karykatura dawnych turoni, chłopców z gwiazdą, niby pochód zapustnej maskarady. Z puszką „1000 szkół 1000-lecia”, w którą włożyłam stówkę. Śpiewają nędznie zwrotkę „Uciekła mi przepióreczka”. Na moją zachętę dziewczynka w czarnej robe /suknia/ śpiewa jakiś szlagier o zakochaniu się w aktorze. Daję im cukierki.


18.IV.1959 (sobota)

Rano Anna zawiadamia, że nie przyjedzie do Komorowa. Około czwartej przyjechała Tula i nieoczekiwanie …Anna. Byłam zresztą pewna, że przyjedzie.
I nagle – jakby wszystko przykre ktoś nagle odczarował – zrobił się czarowny rodzinny wieczór na wsi, prawie jak w „Annie Kareninie” Tołstoja.

21.IV.1959 (wtorek)

O 5 rano wyjrzałam oknem: osłupienie. Cały pejzaż oblepiony szczelnie i grubo śniegiem. Ani rąbeczka zieleni. Gałęzie rozkwitającej pod moim oknem śliwy – grube, białe liny, każdy pączek i kwiatek w białym kożuchu. Grządki tulipanów, narcyzów, kwitnących hiacyntów znikły pod wielkim śniegiem. – „Klęska wiosny?” – Pomyślałam. – Nie, śnieg ocali wszystko przed zmarznięciem. Było dwa stopnie mrozu. Postrzępione chmury już rozpraszały się na niebie. Słońce groziło lada chwila.
Jakoż już o siódmej zaczął się istny „cud wielkopiątkowy”. W ciągu dwu godzin śnieg pozostał już tylko na trawie i na północnej stronie domu pani Tenczynowej. Cała zieleń, wszystkie kwiaty i pąki wyszły z katastrofy nietknięte, jakby jej nie dostrzegły. Sprawa śniegu okazała się wielką mistyfikacją, białym figlem natury.
Byłam dziwnie poruszona tym błyskawicznym zwycięstwem wiosny. To ciernie właśnie teraz kwitną, wcześniejsze w tym roku jak zawsze.


22.IV.1959 (środa)

Myślę pozbyć się Dyla. Jest piękny i sympatyczny, ale bardzo męczący. Przeszkadza mi w pracy (teraz już wszystko mi przeszkadza), nie jest karny ani posłuszny. Zbyt łatwo porzuca dom i sam do niego nie wraca.

Komorów 26.VIII.1959 (środa)

Dwa lata temu umarł mój sąsiad z jednej strony, potem Jaźwiński, od którego moją działkę kupiłam – teraz sąsiadka z lewej strony /Wspomniani zmarli to: Jan Tenczyn, Apolinary Jaźwiński, Bolesław Jabłoński/. Rzecz więcej niż pewna, że teraz kolej na mnie. To nie jest bodziec do rozpoczynania czy nawet do kończenia czegokolwiek. Uczucie, jakby się stało zmęczonym na drodze, w której się otwarła przepaść. Ani zawrócić, ani donikąd iść. Sprawa definitywnie przegrana. Kwestia tylko, jak długo będzie trwał jeszcze ten postój. Czasami, gdy jestem w lepszej formie, zdaje mi się, że jeszcze długo, że jeszcze dokąś dojdę – jakoś chytrze, boczną drogą, ominę przepaść i będę jeszcze sporo szła, nim się znowu otworzy.
Brzostkowa wróciła we wtorek rano. Cała jeszcze żyje ceremonią pogrzebu, opowiada, jak na życzenie księdza śpiewała idąc za trumną „Witaj, Królowo”, a ksiądz potem ją chwalił, że to był cud, nie śpiew. Zważywszy na wyjątkowe okoliczności nie strąciłam jej nic z tego, co dostała na pogrzeb i podróż, i wypłaciłam jej dziś normalną pensję. Tak, że kosztowała mnie za sierpień 900 zł. Ale otrzymawszy – pieniądze od razu poweselała i wzięła się chętnie do roboty.

 

1.IX.1959 (wtorek)

Od wielu miesięcy potęgują się braki w zaopatrzeniu – do wymiarów zaiste monstrualnych. W Komorowie w ogóle niczego nie można dostać, a w pustym sklepie mięsnym można zobaczyć „sprzedawcę” ofiarującego wchodzącym śliwki. Czasami widzi się go, jak śpi na ladzie. Tak samo zresztą w Warszawie widziałam pusty sklep mięsny, w którym sprzedająca spała z głową na rękach złożonych na ladzie. Do jakiego stopnia ludność jest już „uposłuszniona” i spotulniała! W każdym żywym kraju przy takich ponurych okolicznościach od dawna byłyby już rozruchy głodowe, a nawet rewolucja. I u nas zresztą słyszy się już o rosnącym wzburzeniu robotników.

11.XI.1959 (środa)

Około 12 w nocy tak upadłam na duchu, a raczej na ciele, że zatelefonowałam do płk.dr.Kaczurby /Adam Kaczurba (ur.1907), pułkownik, lekarz-rentgenolog. Ukończył wydział lekarski UW służąc w szkole podchorążych sanitarnych; do 1939 pozostał wychowawcą i instruktorem w tej szkole. Brał udział w kampanii wrześniowej. Podczas wojny był ordynatorem oddziału wewnętrznego Szpitala Ujazdowskiego, później dyrektorem epidemiologicznego szpitala w Siedlcach. Od 1944 do 1970 w WP, pracował Centralnym Szpitalu MON. W l. 1935-66 mieszkał w Komorowie będąc bliskim sąsiadem Dąbrowskiej/, widzą, że u nich jest jeszcze światło. Przyszedł, bardzo uprzejmy – tylko, że niestety nie ma ani zastrzyków, ani aparatu do mierzenia ciśnienia. Ale przyniósł ze sobą tak dobrą, poczciwą aurę, że sama jego obecność przyprowadziła mnie, do jakiej takiej przytomności. Stwierdził, że tętno nie jest napięte, a więc ciśnienie w tej chwili nie może być za wysokie, że puls jest 96-i że narobiłam sobie tego biorąc kardiamid, i to dwa razy.
Siedział gawędząc ze mną prawie do drugiej w nocy. Jest radiologiem i tutaj nie praktykuje. Opowiadał o Meksyku, gdzie był na zjeździe radiologów.
Wyszło w końcu tak, że pod wpływem głupiej paniki zafundowałam sobie nocną randkę z przyjemnym starszym panem. Było mi jakoś głupio, ale nie żałowałam, bo naprawdę jego obecność była dla mnie uzdrawiająca.

 
11.XII.1959 (piątek)

W nocy słyszałam, że coś pada, ostro i gęsto stukając w okno. Myślałam, dziwiąc się, grad? Krupy śnieżne? Lecz gdy dzień nastał, okazało się coś bardziej dziwnego. Przy sześciu, a potem trzech stopniach mrozu cały dzień pada coś w rodzaju szklanego deszczu. Pierwszy raz widzę coś podobnego. Nie śnieg, nie krupy, tylko dźwięczące, przejrzyste drobinki lodu. W powietrzu tego nie widać, ale toczą się po blasze podokiennej i słychać szklisty szelest pośród nagich gałęzi.

1960 rok

3.I.1960 niedziela

 
Przed południem mimo padającego deszczu poszłyśmy do Hołyńskich z życzeniami noworocznymi.
Jakaś scena Goyowsko-Breueglowska. Ich w zeszłym roku zbudowana chałupinka zaroiła się od suczek – wszystkie namiętnie przyjazne i uradowane zachowują się tak, jakbyśmy do nich właśnie przyszły w gościnę. Jest się obskoczonym, dokumentnie na wszystkie strony oblizanym, wszystko to się łasi, wdzięczy, jedno na kolanach, drugie włazi pod pachę, trzecie wspina na kark i liże w ucho, inne wije się u nóg, liżą ręce. Zgiełk, jazgot, skomlenie – ledwo można rozmawiać.
Pani Hołyńska od razu na wstępie zapytała, czy Dyl wrócił. I obie z Nadzią /Nadzieja Iwaniec, pochodziła z Białorusi, od 14 roku życia pracowała u J. i I. Hołyńskich, wówczas przy hodowli psów./ opowiedziały nam wzruszającą przygodę Dyla. Nadzia jechała z suczką „na wesele” do Włoch, nagle okazało się, że Dyl jest w kolejce. Ktoś zaczął wołać: „To pies pani Dąbrowskiej”. Kto inny: „To trzeba go przerzucić do pierwszego wagonu. Pani Dąbrowska zawsze jeździ w pierwszym wagonie”. Ktoś jeszcze: „Gdzie by pani Dąbrowska tak wiozła go bez smyczy. On się zabłąkał”. Nadzia poradziła, żeby go wyrzucić z pociągu w Pruszkowie. „A czy on trafi do domu?”. „Trafi, trafi”. Konduktor, więc w Pruszkowie go wyrzucił. I Dyl trafił, a nam nawet przez myśl nie przeszło, co się z nim działo.

4.I.1960 poniedziałek

 
Brzostkowa w emocjach zawiadomiła, że proboszcz „idzie do nas z kolędą”. Jakoż przyszedł, bardzo ugrzeczniony, zapytując, czy może „dokonać poświęcenia domu”. „Ależ bardzo proszę”.
Pokropił (właściwie symbolicznie, bo nie widziałam, by padła, choć kropla święconej wody) pokoje, ale zapomniał o miejscu najważniejszym, o kuchni i pokoiku Brzostkowej, dla której jedynej ta ceremonia miała realne znaczenie. Wskazałam mu dyskretnie drogę i poświęcił dziedzinę Brzostkowej, ofiarowując jej trzy święcone obrazki. Przymówił się o „nabycie moich książek” – ofiarowałam mu z dedykacją nowe wydanie „Nocy i dni”.

11.I.1960 poniedziałek

poniedziałek nocy zerwał się wiatr i wieje cały dzień. Mróz zelżał na pięć stopni. Ciśnienie spadło. Chwilami sypie trochę śniegu, lecz idzie, zdaje się do odwilży. Dzień mroczny. Pustka taka, że prócz ludzi idących niekiedy z kolejki żywego ducha nie widać. Głucha pustka i jak dla mnie- obcość straszliwa tego Komorowa. Jeszcze nigdy nie żyłam w tak absolutnej samotności i nie myślałam, że na taką samotność skazana będę w starości.
 

30.I.1960 sobota

 
Pani Hołyńska podobno jest na mnie obrażona o opowiadanie „Szczęśliwa istota”, choć dalibóg niczym jej w nim nie ubliżyłam, przeciwnie-jedynie „ferma psów rasowych” jest w nim potraktowana bez ironii.

8.III.1960 piątek

Tu w Komorowie, 20 km od stolicy kraju – toniemy w błocie po kolana. Żadne auto nie pokazuje się od dwu dni na terenie Komorowa. Ciężarówki z towarem dla kiosków musiano wyciągać z błota końmi. Nawet chodzić po tym błocie jest męczarnią.
Komorów jest upośledzony, jeśli idzie o najkonieczniejsze inwestycje cywilizacyjne. Jest w zasadniczej niełasce, karany za to, że był kiedyś siedzibą zamożnych ludzi, a częściowo eks-ziemian.

 

22.III.1960 wtorek

Oglądam ogród. Za mało mi tego wszystkiego. Za mało krokusów ma pączki, za mało tulipanów wychodzi z ziemi. Za późno wschodzą byliny, których jeszcze ani widu, ani słychu. Za żółta, za martwa mi jeszcze trawa.

Komorów. 31.V.1960 (wtorek)

Chcę uciec i przed Niepodległości. Męczy mnie aura Tuli i jej psa, niezadowolenie Anny – nęci spokój i wiosna Komorowa, i to poczucie, że to jest jednak jedyny jeszcze mój dom, miejsce, gdzie ja jestem ośrodkiem dyspozycji. Mnie tego potrzeba. Niepodległości stało się od dawna domem Anny, gdzie ja jestem tylko honorowym gościem, zupełnie w tej samej roli, co na Lindego we Wrocławiu.

 

14.VII.1960 (czwartek)

Przyszli tłuści państwo z Ursusa ze swą suczką do Dyla. Suczka z początku gryzła, potem zaczęły się zaloty.
Właściciele jak dwie kluchy siedzieli na ławeczce. Ona żarła czereśnie, (które jej podałam), choć uprzedziłam ją, że są z robakami. Obserwowałam psy z okna. Był to rodzaj zabawy czy pełnych wdzięku tańców i miało to w sobie coś niesamowicie „ludzkiego”. Kiedy się psie wesele odbyło, a staruchowie z suczką odeszli, byłam pewna, że Dyl będzie uspokojony na jakiś czas.
Tymczasem do wieczora tak szalał z tęsknoty za tą suczką, jakby się w niej teraz dopiero zakochał. Bez końca stawał w prawym kącie ogrodu, gdyż poszli w tamtą stronę – śpiewał, jęczał, myślałam, że siatkę rozgryzie.

25.VII.1960 (poniedziałek)

A oto jeden z kwiatków naszej ludowej administracji. Wszystkim narożnym domom w Komorowie polecono wywiesić dwie tabliczki z dwoma numerami. Np. mój dom ma mieć tabliczkę: ul.Kraszewskiego 3 i ul.Słowackiego 7. To nonsens zakrawający na obłęd.

 

22.VIII.1960 (poniedziałek)

Wymierzyli mi podatek wyrównawczy w wysokości 28 268 zł. Mój Boże, te pieniądze będą zmarnowane lub też prze kogoś ukradzione. O ile wolałabym móc włożyć je, np. w melioracje osiedla Komorów. Nie tylko mojego domu, ale w ogóle Komorowa dotyczące

 

Komorów 28.VIII.1960 (niedziela)

Po obiedzie wyruszyłyśmy z p.Hanią kolejką do Komorowa. Anna powitała mnie przepięknym bukietem gladiolusów. Stoi w moim pokoju jak rozłożysta katedra – różowo-biało-purpurowa; olbrzymie kwiaty, tęgie grube łodygi.

Komorów 4.XII.1960 (niedziela)

Spotkał mnie najdziwniejszy wypadek mego życia. Wracałyśmy z Anną ze spaceru po lesie. Anna mówiła: „Jednak błogosławić trzeba ten Komorów. Przecież tu dopiero przyszłaś do siebie”. _ Tak, od kilku dni czuję, że zaczynam przychodzić do nadziei wyzdrowienia”.
W tejże chwili na rogu Konopnickiej i Sportowej wypadł skądciś ogromny wilk, rzucił się na Dyla i zaczął tak nim szarpać, gryźć, dusić, przygniatać…. Dyl skowyczał i jęczał jak nigdy, a tak był ogłupiały, że nie był w stanie on, taki chybki, mu uciec. Rzuciłam się do tych psów, żeby Dyla spod kłów tego wilczura wydobyć. To trwało tylko minutę. Zaatakowany przez nas laskami wilk znikł. Ja zobaczyłam, że mam rękę zalaną krwią. Rozorał mi kłem całą rękę na przegubie.

27.XII.1960 (wtorek)

W drugie święto byłam o dziesiątej na mszy. Msza przy ołtarzu była cicha – chór śpiewał kolędy, ale też trochę fałszował. Kościół wtórował fałszywie tylko kolędom „Bóg się rodzi”, „W żłobie leży” i „Przybieżeli do Betlejem pasterze”. Innych już nie znają. Kazanie wygłosił, zdaje się, stary proboszcz, w tłoku nie widziałam. Mówił defetystycznie, wzywał do aktywności religijnej, jakby komunista wzywał do aktywności partyjnej. Ewangelia była o św. Szczepanie, pierwszym męczenniku Kościoła. Ze mszy poszłam do Toli Pęskiej.

1961 rok

7.I.1961 (sobota)

Zapomniałam odnotować jednej rzeczy, która bardzo zaważyła na moim „komorowskim” samopoczuciu. Kiedy w okresie świąt poszłyśmy z Anną naszą „klasyczną” drogą do lasu – nagle katastrofa.
Najpiękniejsza część lasu, wspaniały starodrzew dębowy wycięty! Leżą pnie, nawet krzewy powycinane. Pustynia na miejscu, które odkryłyśmy jako największy skarb Komorowa, jako najpiękniejszą część lasu. Jak to możliwe, – gdy mowa o zadrzewianiu, zalesianiu – tak barbarzyńsko i całkowicie wyciąć wspaniały las. Tam najwięcej kosów i wilg, i szpaków gwizdało. Jakże piękne były te dęby. One – nie dom – były prawdziwą moją własnością w Komorowie. Skradziono mi, zniszczono ten cudny las – i to już na zawsze. Już nikt z nas nie zobaczy tych dębów. Płakać mi się chciało bezsilnego gniewu i smutku.

9.I.1961 (poniedziałek)

Dzisiaj uroczy Jurek Jodko /Jerzy Jodko-Narkiewicz (ur.1936), elektronik. wówczas asystent Politechniki Warszawskiej/ przyniósł radio. Tamten partacz, kuzyn tutejszej fryzjerki, popsuł je tak akuratnie, że połamała się jakaś płytka i pękła cewka. Niestety, młody Jodko nie mógł nigdzie dostać tych części. Fabryki dają je tylko dla punktów obsługi radiotelewizyjnej, a te nie chcą ich odsprzedawać, gdyż to ich główny atut, że je mają. Młody Jodko, więc sam wszystko połatał, pokleił, polutował i radio gra teraz, jak nigdy nie grało, nawet zaraz po kupieniu. Ale mówi, że to nie jest mocne i trzeba się liczyć z tym, że zawsze może znowu nawalić.
Kiedy zapytałam, ile mu jestem winna, powiedział: „Osiemdziesiąt złotych?. – „To niemożliwe. Pański poprzednik, od razu powiedział: To będzie kosztowało 180 zł”. Roześmiał się, ale nie chciał przyjąć więcej jak sto zł, czuję się jakbym go oszukała.

12.I.1961 (czwartek)

O czwartej po południu ksiądz z kolędą. Wikary, młody i śliczny chłopiec – ksiądz Eugeniusz /Ks. Eugeniusz Raciborski, w l. 1959-62 Wikary parafii Komorów, lubiany przez młodzież; przeniesiony do Łowicza, a później na probostwo do Kiernozi./. „Jak księdza tytułować?” – „Nazywają mnie prefektem”. Już teraz prefekt „in partibus infidelium”, bo szyto-kryto – nie wiadomo, jak i kiedy lekcje religii w szkołach zostały skasowane.

6.II.1961 (poniedziałek)

Pani Jakubowska /Władysława Jakubowska; w pierwszych latach mieszkania Dąbrowskiej w Komorowie jej codziennie dochodząca pomocnica/ funkcjonuje bardzo poprawnie. Siadam więc do maszyny, pewnego cichego przedpołudnia. Ale wciąż mi przerywają. Przyszedł listonosz, który nigdy nie zamyka za sobą furtki, zaraz, więc uciekł Dyl. Przyszedł ogrodnik, że chce już przycinać drzewka. Telefonował „Przegląd Kulturalny”, że chce zapowiedzieć moją powieść, bo to dla nich „wielka reklama”. Nie zabroniłam stanowczo, ale uprzedziłam, że to jeszcze nieprędko. Może to będzie ten bodziec, którego mi potrzeba, żeby wreszcie coś zrobić z tą powieścią.

Komorów 15.II.1961 (środa)

Rano o wpół do dziewiątej pojechałyśmy z p.Hanią na stację EKD. Było słońce i błękit, ale jakoś ciemnawo, pejzaż miasta jakby widziany przez zaciemniające na liliowo okulary. Zobaczyłyśmy paru kolejarzy z okopconymi szkiełkami patrzących w słońce. Przypomniało mi się, że to miało dzisiaj być zaćmienie słońca widziane w Polsce prawie w dziewięćdziesięciu procentach. Kolejarze użyczyli nam szkiełka, zobaczyłyśmy słońce w postaci sierpa niby księżycowego. I w tym półliliowym niby świecie, choć już był biały dzień, przebyłyśmy podróż do Komorowa. Ale nie zdawało mi się, aby ktokolwiek z mnóstwa na ulicach i w kolejce ludzi interesował się tym zjawiskiem lub w ogóle je zauważył. Nie zauważyła go też Anna, z którą rozmawiałam telefonicznie wieczorem.

21.II.1961 (wtorek)

Na całe popołudnie miałam się zamknąć i przykładnie zacząć „ostatnie dzieło mego życia”. Nic z tego. Przyszli dekarze reperować dach; przyszedł ogrodnik /Władysław Smoluch, pomagał Dąbrowskiej w ogrodzie/ (ten rozgadany człowiek, wściekle zarozumiały) i przyszedł wreszcie Czesław /Czesław Śliwiński, zarobkował dorywczymi pracami/, żeby powiedzieć, że jutro albo pojutrze przyjdzie rąbać drzewo.

26.II.1961 (niedziela)

Zrobiliśmy spacer do lasu. Już pod koniec powrotnej drogi, jeszcze w lesie wypadł jakiś kundlowaty szpic i przy pozorach zwykłego powitania rzucił się na Dyla, od razu wtłoczył go pod siebie i zaczął gryźć. Anna trzymała mnie za połę, żebym znów nie została pogryziona.

Komorów 6.V.1961 (sobota)

Śpieszyłam do Komorowa wbrew zaleceniom lekarzy, aby jeszcze złapać resztę wiosny. Ale wszystko najpiękniejsze już się stało. W ogrodzie gęsta, „dorosła” i letnia zieleń, tyle tylko, że jeszcze trochę świeżobarwna. Lecz na brzozach już i kolor liści jak w lipcu. Jedynie tulipany.
Tulipany zakwitły jak nigdy. Pierwszy raz tak obficie – aż krzyknęłam z zachwytu, ale już o piątej położyłam się zmęczona do łóżka.

7.V.1961 (niedziela)

Obudziłam się i do okna – spojrzeć na przepych tulipanów. Niestety, Niestety w nocy złodziej zerwał je niemal wszystkie, powyrywał nawet niektóre cebulki. Aż mi się serce zacisnęło – nie tylko z żalu po kwiatach, ale ze zgryzoty jakiejś ogólniejszej natury. 
Żyjemy w niewoli barbarzyństwa, ciemnoty, brudu i złodziejstwa. I tej niewoli nikt nie dostrzega, a więc jest najniebezpieczniejsza. Teraz złodziej sprzedaje moje tulipany na św. Stanisława!

1.VI.1961 (czwartek, Boże Ciało)

Ponieważ koło nas jest ołtarz i Jakubowską p. Albin /Józef Albin, kierownik składu opałowego w Pruszkowie/ poprosił o uprasowanie czerwonej materii i o wodę do kwiatów – wyszłam o dwunastej na procesję i przeszłam przez dwa ołtarze. Śpiewano „U drzwi Twoich stoję, Panie”, co zawsze pamiętałam jako pieśń pogrzebową i adwentową.

13.XII.1961 (czwartek)

Czy mam jeszcze podjąć przerwany od przeszło dwu miesięcy dziennik ? /Dąbrowska przerwała pisanie Dziennika wskutek intensywnie od sierpnia prowadzonej pracy nad powieścią „Przygody człowieka myślącego”/
Tyle się działo przez ten czas, co rzadko, kiedy. I de publicis, i osobiście. Najgorsze, że od półtora miesiąca wciąż choruję. Ataki gorączki do blisko 40 st. I ta straszliwa samotność w chorobie – coś, co zaznaję pierwszy raz w życiu.
Une tristesse atroce.
Jestem teraz urządzona. Mam Litwinkę Melanię Andruszkiewicz /Melania Andruszkiewicz (ur.1910), zwana Melą. Pochodzi z Wilna. Od 9 roku życia w służbie. W 1957 repatriowała do siostry, do Białogardu. Powróciwszy do Warszawy trafiła do domu na Niepodległości. Od 1961 do końca życia Dąbrowskiej prowadziła dom w Komorowie, zaskarbiając sobie jej wdzięczność/ - na stałe. Zdaje się, że zacny nabytek. Oby się trzymała na dłużej tego domu!

1962 rok

17.I.1962 (środa)

Wstąpiłam do Toli Wąskiej. Dziwną grę prowadzi ta wciąż jeszcze piękna kobieta ze śmiercią. Od czterech lat wciąż mówi o tym, że „odchodzi z pełną świadomością”, i tak odbywa się to Beckettowskie przedstawienie, aż się raz w istocie zakończy śmiercią, choć nie wiadomo, czy np. ja ją przeżyję, a nie ona mnie. Zaczynam widzieć ją, jak ową Winnie z drukowanej w ostatnim „Dialogu” dwuaktówki Becketta „Radosna śmierć”, coraz głębiej wkopująca się w ziemię, (choć przy czytaniu rzecz wydawała mi się idiotyczna).

Komorów. 29.VII.1962 (niedziela, wieczorem)

O siódmej, kiedy siadałam do herbaty, nieoczekiwanie zjawił się ksiądz, którego widuję niekiedy na ulicy. Nazywa się Feliks Leśniewski, spędza urlop czy odbywa (jak mówił) kurację u siostry mającej domek w Komorowie. Wysoki, szczupły, wygląda bardzo młodo, zdumiałam się, gdy powiedział, ze ma już pod siedemdziesiątkę. Bardzo sympatyczny – jest bez parafii, co trochę zagadkowe. – „Ach, mam już dosyć tego wszystkiego – powiedział, – ale staram się o parafię i pewno coś dostanę, bo przecież trzeba z czegoś żyć”. Był proboszczem w okolicach Włodawy, narzekał, że to taki zabity ciemny kąt. Ale nową parafię może dostać tylko w diecezji siedleckiej, bo do tej diecezji należy.
Chodzi w kremowym „prochowiaku” nakładanym na sutannę i tym zwrócił moją uwagę, bo rzadko widuję się księży w jasnym okryciu. Tak tu jestem przeraźliwie samotna, że każda czyjaś o mnie pamięć i bezinteresowna wizyta robi mi wielką przyjemność – byle w porę, - a przyjście w czasie posiłku jest właśnie bardzo w porę. Poczęstowałam go migdałowym tortem i herbatą i porozmawialiśmy bardzo mile. Byłam mu wdzięczna za przerwanie tej straszliwej niedzielnej pustki.

 

29.VIII.1962 (środa) 

Jestem do śmierci uwięziona w Komorowie. Nie ma już celu ani narzekać, ani coś chcieć urządzić, przeobrazić. Pod koniec długiej drogi jest się zmęczonym i trzeba tylko cierpliwie doczekać końca podróży. Ostatnie 18 lat były ciężkie, ale i one miały chwile złudzeń i ulgi. Wszystkie poprzednie znaczone były nieszczęściami jak piorunami, ale na ogół miały potężny ładunek szczęścia. Aż za dosyć na jedną osobę.

3.X.1962 (środa)

 Dziś zdobyłam się na pójście do fryzjerki, ale szłam noga za nogą – i tak słaba, że nawet rozmowność przy zabiegu mnie opuściła. Ponieważ znaczną część tego stanu przypisuję nerwom, zadzwoniłam dziś do dr Ancerewicza prosząc, żeby mi skontrolował ciśnienie. Wszystko znalazł świetnym – ciśnienie 150-90, serce „jak zegarek”, słowem, kiedy tak dobrze, dlaczego jest tak źle. Ale w istocie znacznie mnie to uspokoiło – i nawet jakbym nabrała ochoty do pisania.

Komorów. 10.XI.1962 (sobota)

Przez niespełna tydzień mojej nieobecności, opadły wszystkie liście oprócz liści oliwki, która – paradoksalna – ogałaca się najpóźniej, oprócz jaśminów, które nigdy nie żółkną i opadają zielone – i oprócz berberysu, którego krzak świeci bardzo jaskrawym karminem na tle mocno jeszcze zielonych trawników. Jak wyjeżdżałam, było jeszcze bardzo kolorowo, – czemu mi tego żal? Czy jeszcze zobaczę wiosnę? Straszne jest to uczucie dojeżdżania do ostatniej stacji i chyba tej niewiedzy – czy ona tuż-tuż – czy jeszcze trochę dalej. Właściwie obchodzi mnie już tylko – jak umrę. Dużo ludzi czeka na moją śmierć. I z czym jeszcze zdążę, – choć, po co jeszcze z czymś jeszcze zdążyć? Dawno przeżyłam samą siebie i nie mam już nic nikomu do powiedzenia. A tu trzeba układać papiery, czasopisma, – po co? Zważywszy na ilość fałszywych interpretacji i mojego życia, i mojej twórczości, powinnam jeszcze napisać moją autobiografię pisarską.

12.XI.1962 (poniedziałek)

Znów ten ciągle powracający obsesyjny sen o powrocie skądciś do Komorowa i zastaniu go zajętym przez gromadę obcych ludzi. Tym razem po prostu mnie wyrzucają, nie dają mi wejść. Ściany pomalowane w okropne desenie przez szablony, w jakieś szlaki. Jakieś na pół mi znane osoby, w każdej cząstka jakby kogoś znajomego, znajomego zwłaszcza jakiejś służącej. I coś z Brzostkowej, coś z Jasi, i coś z Loni. Ta z jakąś szczyptą Loni wydaje mi się szczególnie groźna.

Wreszcie opuszczam ten dom, tym razem towarzyszy temu szalona żałość, okrutna nostalgia, że już nigdy więcej nie zobaczę tych drzew, tego pejzażu (a są to zarazem trochę drzewa Russowi). Podobne uczucie, o podobnym natężeniu, tęsknoty miałam kiedyś w snach o wrocławskim ogrodzie Anny.

Powinnam była zanotować ten sen natychmiast, bo już po paru godzinach najistotniejsze szczegóły mi się zatarły.

14.XII.1962 (piątek)

Mela dokonała dziś mnóstwa rzeczy z godną podziwu energią. Weszła z okrzykiem:- „trzy rzeczy załatwiłam! Więcej mam szczęścia jak rozumu”. A ja mam teraz mnóstwo węgla i odrobinę koksu. Jednak wieczorem p.Szczypior /Czesław Szczypior (ur.1910), zawiadowca ruchu i łączności Elektrycznej Kolei Dojazdowej, obecnie WKD. Żołnierz AK. Członek Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Pruszkowie, przewodniczący Komitetu FJN i Samorządu Osiedlowego w Komorowie. W wielu praktycznych sprawach dopomagał pisarce/ zatelefonował, że i koks, ten urzędowy, nadejdzie zapewne w tych dniach. Wśród tego całego bałaganu przemogłam się jakoś i napisałam pierwsze dwie strony XX rozdziału

 

16.XII.1962 (sobota)

Wbrew zapowiedziom meteorologów ciągle pada śnieg i temperatura trzyma się około zera. Przed południem idziemy z psami do lasu. Jak tu pięknie – popielato – biało – rdzawe – złotawo – szaro-buro – jak na najpiękniejszych zimowych rysunkach, czy szaro-białych akwarelach chińskich z XII wieku. Gdybyż ten śnieg chciał potrwać! Pejzaż zimowy bez śniegu jest w naszym klimacie przygnębiający jak wielka niestosowność natury.

1963 rok

18.II.1963 (poniedziałek)

 

Ponieważ dwie tony w żaden sposób mi nie wystarczają przy wciąż trwającej wielkiej zimie, skorzystałam, więc nieoczekiwanie z dostaw „na lewo”. Pewnego dnia o czwartej po południu zajechał raptem pod furtkę olbrzymi furgon pocztowy z napisem „Łączność” – ciężarówka jak kamienica. Weszło dwu drabów. „Pani zamawiała koks”. Wystraszyłam się tak, że dostałam bólów anginalnych i tętna ponad sto. „Ależ panowie, – kto zajeżdża takim wozem olbrzymim? Przecież tu się ludzie zbiegną. Ja się boję brać tego koksu”. „Co pani wygaduje, my, na co dzień z koksem jeździmy, a pani się boi. My mamy kwity, wszystko w porządku, czego pani się tak trzęsie?”.
„To dla mnie straszny kłopot”. „Żeby pani tylko takie kłopoty miała. Niech pani siądzie przy oknie i liczy kosze, będzie 40 koszy po 50 kilo”. Było tam prócz szofera czterech mężczyzn, jeden wyjął okno, trzech nosiło, zwijali się jak diabły, w pół godziny znieśli wszystko, przyszedł ów przedsiębiorca, człowiek cichy, łagodny, niemal anielski, zabrał 2200 (po 1100 tona) zł i je4szcze wieczorem przyszedł, żeby pomóc Meli zgarnąć to, czego wskutek zawalenia okienka nie zdołali wsypać, i zamknąć okno.
Ale naliczyłam tylko 36 koszy – możliwe, że przerwał mi ów dostawca. Wszedł do pokoju – myślałam, że to ktoś obcy, znów się zlękłam i na chwilę odeszłam od okna, a to szło piorunem.
Myślałam, że w ciągu tego czasu trupem padnę – ta walka świadomości, że jednak muszę kupić ten koks, bo inaczej nie przetrzymam zimy – z rozpaczą, że oto korzystam z opału kradzionego. Dotknęłam gospodarczego podziemia, a przecież nie miałam innego wyjścia. Ta żebranina u władz też była upokarzająca.

 

15.IV.1963 (Poniedziałek Wielkanocny)

Wczoraj w pół do piątej rano zaczęła się wielka strzelanina rezurekcyjna. Dalibóg, pierwszy raz taką w Komorowie słyszałam. Obudziło nas to, a Dyl tak się przeraził, że dał istne przedstawienie psiej paniki. Prze cały czas trwania strzałów dygotał, ziajał, krył się za moją poduszkę, oczy wyszły mu na wierzch, nie wiedział, gdzie się podziać, ogon, a raczej szczątek ogona wtulił tak pod siebie, że był jak przyrośnięty do zadka. Kiedy poszłam go wypuścić, bojąc się, aby się nie posikał ze strachu, zrazu podskoczył ochoczo, snadź pewny, że w ten sposób ujdzie spod huku, ale gdy na schodkach usłyszał huknięcie, zawrócił przerażony do domu i jeszcze do godziny 10 bał się wyjść z domu. Ale zachowywał się przez cały czas przyzwoicie, żadnych fizjologicznych skutków jego przerażenia nie było. Pierwszy raz coś podobnego widziałam, tulił się do nas jak człowiek.

 

20.V.1963 (poniedziałek)

 Minął tydzień bardzo pięknej pogody, choć z przelotnymi burzami i deszczami. Od lat nie pamiętam równie pięknego maja, a pierwszy raz, odkąd jestem w Komorowie, śpiewają tu namiętnie i masowo słowiki. To dla mnie bardzo wielkie przeżycie, że nocą nie mam ochoty zasnąć, bo wolę słuchać słowików. Jaka natura jest tajemnicza – niechże to wyjaśnią naukowcy opętani zakłócaniem ładu w kosmosie, dlaczego przez sześć lat nie było tu słowików lub dawały się słyszeć wyjątkowo, dlaczego nie było ich w zeszłym roku, kiedy tak długo i tyle wody było w Komorowie – a w tę stosunkowo mało mokrą wiosnę śpiewają dzień i noc na każdej niemal działce. Tylko w moim ogródku ich nie ma.

 

 

31.V.1963 (piątek)

Dziś rano zdobyłam się wreszcie na wizytę u tutejszego proboszcza, ks. kanonika Józefa Jakubczyka. I nie żałuję tego. Dowiedziałam się trochę o kapucynach i podziwiałam mnóstwo winogron już z owocami.

 

 

 

22.VII.1963 (poniedziałek)

 
O dwunastej przychodzi Maja Komorowska /Maja Komorowska – Tyszkiewicz. (ur. 1937), aktorka teatralna i filmowa. Ukończyła wydział lalkarski krakowskiej PWST. Debiutowała w 1960 w Teatrze Aktora i Lalki w Krakowie. W l. 1961-68 należała do zespołu Teatru 13 rzędów w Opolu i Teatru Laboratorium we Wrocławiu. Od 1972 pracuje w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Wiele głośnych ról filmowych. Mieszkała w dzieciństwie w Komorowie/. Należała do teatru „13 rzędów” w Opolu. Ten teatr się rozprzęga, będzie pewno zamknięty ze względu na nową politykę kulturalną, politykę szmiry. Została bez miejsca, ma pięciomiesięcznego synka. Ona skończyła szkołę teatralną w Krakowie, ale wydział teatrów lalkowych. Do eksperymentalnych „13 rzędów” ją przyjęto, ale Warszawa wymaga dla przyjęcia na etat – dyplomu. W związku z tym telefonuję do Kreczmara – niestety, na czwarty rok w PIST-cie nie przyjmują; radzi, żeby zdawała jako ekstern, daje wskazówki, gdzie się z tym zwrócić. Już po telefonie pani Maja mówi, że wedle tego, co jej powiedziano, jako eksterni mają prawo zdawać tylko ci, co po trzecim roku PIST-u mają poprawki. Przewodniczącym Komisji Egzaminacyjnej eksternów jest Bohdan Korzeniowski, dzwonię, więc do niego, ale nikt się nie odzywa. Słowem, klops.

 

 

25.VII.1963 (czwartek)

Wczoraj wpadła na chwilę Maja Komorowska ze swoim synem Pawłem /Paweł Tyszkiewicz (Ur. 1963, studiował filozofię na ATK w Warszawie/. Co za urocze niemowlę. Na ogół nie lubię dzieci, ale podziwiam, że ludzie chcą je rodzić, ale takie dziecko jak ten Paweł to każdy chciałby mieć. Skrzeczy, wyciąga ręce do każdego i bez ustanku do każdego prześlicznie się uśmiecha. Jak od razu w niemowlęciu widać, jaką będzie miało w przyszłości postawę wobec świata i ludzi.

 

 

 26.VII.1963 (piątek)

Imieniny Anny. Przyjechała już rano ugotowana z dusznego upału. Byli tylko: Maja Komorowska z matką /Irena Komorowska (1913-1975), bliskie sąsiadki, odwiedzały się wzajemnie z Dąbrowską/, Terleccy /Lucyna Terlecka z d. Basaj (ur.1930), żona pisarza Władysława. Studia polonistyczne ukończyła na KUL. Pracowała w redakcji WTK we Wrocławiu. Od 1956 wraz mężem zamieszkali w Komorowie: w l. 1956-59 pracowała w PAX-ie, od 1964 w Wydawnictwie Spółdzielczym/ i mieli być Lipkowie, ale on wyjechał służbowo, a Ela zjawiła się (wskutek prac popołudniowych) dopiero około siódmej. Tak, że zapowiadający się ładnie „podwieczorek młodych” (mieli być jeszcze Bogdańscy, ale jej wypadł „ostry dyżur”) był trochę kusy, ale mimo to przyjemny i nie nudny.

 

 

22.XII.1963 (niedziela)

Dziś w południowym koncercie radiowym Beethoven i Mozart – symfonia Es-dur. Zawsze z rozkoszą słucham i Beethovena i Mozarta. A jednak to brzmi już coraz bardziej jak muzyka z gwiazd, jak wzruszająca praprzeszłość. Niemożliwe już dziś tak tworzyć, choć może to był muzyki wiek złoty.
Od tego ponurego pobytu w Warszawie przed dwoma czy trzema tygodniami miewam po dwa razy na dobę ataki takiego ciśnienia z sensacjami w głowie nigdy dotąd w życiu nie doznawanymi. Jednej nocy tak mi było źle, że Mela wezwała pogotowie. Potem był Ancerewicz /Mieczysław Ancerewicz (1897-1983), lekarz chorób kobiecych i internista. Ukończył wydział lekarski na UW. Przed wojną w Sochaczewie. Od 1950 mieszkał w Komorowie i prowadził tutejszy ośrodek zdrowia/. Dawali mi largactil, jaki się daje wariatom. Następne ataki wytrzymywałam już nikogo nie wzywając, ale dziś w nocy napisałam moją ostatnią wolę.
Nie jestem w stanie niczego znieść, ale to tylko dowód, że postronki życia całkiem się już wytarły, i pyłku nie mogę udźwignąć, a tu trzeba dźwigać takiego kolosa.

 

 

1964 rok

31.I.1964 (piątek)

Kręcę się tylko po samym Komorowie, wciąż w kółko. Zabieram nawet Dyla, ale mnie męczy, bo rzuca się gryźć małe psy i warczy na dzieci. To brzydka cecha charakteru w tym tak łagodnym, przyjaznym, bojaźliwym piesku. Muszę go wziąć chyba na smycz. Puszczam go ze smyczą luźno wiszącą. Kiedy zacznie biegać galopem, potrafi tę smycz splątać na kilka węzłów. Na szczęście jest na tyle posłuszny, że na gwizdek wraca, nawet od spotkanego psa, już obchodzonego na sztywnych nogach z bojowym warczeniem. Trudniej, gdy się już gryzie.

29.III. 1964 (Niedziela Wielkanocna)

Rano już o wpół do czwartej, zaczęła się kalichlorikumowa rezurekcyjna kanonada potężniejsza niż kiedykolwiek. Podobnie jak w zeszłym roku Dyl zaraz przybiegł do mnie w panice. Ziajał jak szalony, serce mu łomotało, cały dygotał i chował się do mnie na poduszkę. Ponieważ kanonada trwała długo jeszcze po rezurekcji i huki były coraz bliższe, bojąc się, aby po prostu nie padł z przerażenia, dałam mu tabletkę meprobamatu (skoro doktor Migdalska /Zofia Migdalska, doktor medycyny, docent w Klinice Neurologicznej AM w Warszawie. Mieszkała jakiś czas w Komorowie/ daje go swojemu foksterierowi). Ale i to niewiele pomogło, dopiero koło dziewiątej usnął i spał całe przedpołudnie! O wpół do pierwszej przyjechali Lipkowie z dziećmi. Miałam trochę tremę, jak „wypadną” te dzieci, ale dzieci okazały się przeurocze, zarówno Janek, jak Agnieszka, może zwłaszcza 3-letnia Agnieszka. Najprzyjemniejsze dla mnie było, że w ogóle nie chciały wyjeżdżać. „My tu zostaniemy” – wołały.

29.V.1964 (piątek)

Znudziło mi się pisanie. Po raz nie wiejm już, który nudzi mnie i ten dziennik. Doszłam do wniosku, że wrocławska maszynka wypowiada już służbę. Kupiłam, więc kosę za… 150 zł! Mela triumfuje z racji tego powrotu do dawności, która okazała się praktyczniejsza (Mela nigdy nie chciała tknąć maszynki – nie cierpiała jej). A mnie przeszkadza jej hałas – kosa tnie cicho. Koniec końców jednak wskutek upadku sił uzależniam się coraz bardziej od Kalibana.

Wszyscy powtarzają absurdalną plotkę, że Gomółka z Gomółkową byli u mnie w Komorowie. Kiedy zaprzeczam tej oczywistej nieprawdzie, patrzą na mnie z niedowierzaniem.

23.VI.1964 (wtorek)

W sobotę po południu przyszedł raptem młody wikary. Jest tutaj rok i właśnie opuszcza Komorów, przenosząc się do Skierniewic. Wikarzy zmieniają się tu tak często, że poznaję już chyba czwartego, a paru w ogóle nie poznałam. Ten twierdzi, że „ludzie tu jacyś obcy, niedobrzy”, a podobno z naszym proboszczem współżycie nie jest łatwe. Nazywa się Zdzisław Zdanowicz, jest z Białegostoku. Przyniósł trzy pierwsze tomy „Nocy i dni” z prośbą o dedykację. Powiedział: - „Podobno jest nowe wydanie w twardej oprawie, bardzo ładne, ale ja nie wiedziałem i kupiłem to”. „Tak – mówię, – ale tamto jest bardzo drogie, kosztuje 150 zł, a to – 60”. „Ach – powiada – kupiłbym i takie drogie”. Jedno „kupił dla siebie, dwa dla swoich przyjaciół – księży. Nie wiem, czemu zawdzięczam, że księża zaczęli kupować „Noce i dnie”. Pewno wywiadowi prasowemu w „Tygodniku Powszechnym”.

26.VII.1964 (niedziela)

Imieniny Anny. Tym razem Komorów obesłał ją kwiatami. Pani Słomkiewicz już wcześnie rano ofiarowała jej róże, p.Harna, który przyszedł z torcikiem malinowym z pianką, przyniósł też róże, nawet ci mili sąsiedzi „spod kościoła” pp. Kasprowiczowi, przynosząc zamówione maliny i poziomki w wielkiej obfitości, przynieśli (ściślej mówiąc ona – b. miła) także róże, a potem ni stąd, ni zowąd Tola Pęska przysłała czarnych, arcydojrzałych, słodkich czereśni i parę kwiatków (rumianków i cynii) z ich zapuszczonego ogrodu.

W sumie te imieniny były pod jakąś dobrą gwiazdą-darów, możliwości, możliwości zmartwychwstań.

 

 

Komorów 1.VIII.1964 (sobota)

Jakże ożywczo działa na mnie pobyt w mieście, jak wielki błąd zrobiłam zamieszkawszy na resztę życia w pustynnym Komorowie, jak bardzo mnie to zmęczyło i sparaliżowało psychicznie. A odrobić tego – niestety – nie miałabym już siły.

 

 

3.VIII.1964 (poniedziałek)

Wszystko bym jakoś znosiła, żeby nie ten huk w głowie i w uchu, nie to przyspieszone tętno, nie ta świadomość, że tak daleko posunięta skleroza to taki sam wyrok śmierci jak rak. Nieuchronnym jej końcem jest śmierć, na którą powinnam być przygotowana, bo przecież przeszła już wszystkie terminy śmierci w mojej rodzinie, w której nikt nie dożył 74 lat.

I żeby nie ta zupełna utrata chęci i możności pracy! Te siedem lat Komorowa zostały w sensie pracy zmarnowane.

 

 

17.VIII.1964

Przed zaśnięciem, czytam jeszcze trzy zaległe numery „Tygodnika Powszechnego”. Niesłychanie ciekawa historia oddziału powstańczego na Ochocie, który – zdziesiątkowany, bez możności porozumienia się z dowództwem okręgu – wychodzi torem EKD z Warszawy. Po drodze stacza dwie potyczki z posterunkami niemieckimi, 2 sierpnia toczy krwawą bitwę pod Pęcinami, gdzie poniesiono duże straty. Jego resztka powraca okólną drogą do Warszawy i bierze udział w powstańczej obronie Mokotowa. Ile jest jeszcze nieznanych szczegółów w bezprzykładnym bohaterstwie powstańców.

1965 rok

19.III.1965 (piątek)

Miałam w tym potępieńczym ostatnim tygodniu colimycynowym najdziwniejsze w moim życiu zdarzenie. Śniło mi się, że w tropikalnej dżungli muszę uciekać przed stadem słoni. Pokój był w jakimś bungalow i zarazem pokojem w Lecznicy, a jednocześnie pokojem w Komorowie. Chcę również ocalić Annę. Otwieram okienniczkę w miniaturowym okienku w ścianie nad łóżkiem, którego okienka nie ma ani w Komorowie, ani tu w Lecznicy, lecz ponieważ w Komorowie nasze pokoje przytykają do siebie i Anna nieraz mówi, że zrobimy w ścianie okienko, żebyśmy mogły rano ze sobą rozmawiać, – bo i śpimy tam właśnie po obu stronach jednej ściany; więc w tym śnie takie okienko się zrealizowało i stukam w nie, ale nikt nie odpowiada. Widzę z daleka, jak dżunglą przemyka się Anna okryta szlafrokiem komorowskim. Przypominam sobie, że mam też szlafrok w szafie, otwieram szafę, kładę szlafrok i wychodzę.

Na Niepodległości Egon zachorował. W Komorowie kładą nową blachę na dach.